sobota, 5 marca 2016

Od Florence CD. Rosalie

          Odeszłam. Odeszłam i zostawiłam moją niedoszłą towarzyszkę samą, pośrodku obozowiska, które oświetlane było w nocy tylko przez jasnopomarańczowe płomienie buchającego wesoło ogniska. Wyprawa w ciemność nie była niczym, co było w stanie mnie przerazić. Już wielokrotnie zapuszczałam się w gęsty mrok, nie ukrywam – było to ryzykowne, lecz wiele razy również bardziej korzystne. Noc może i zwiastowała stada zombie, które czaiły się dosłownie wszędzie, ale za to skradanie się do miast było łatwiejsze. Mało kto miał odwagę, by wystawić chociaż czubek nosa poza bezpieczne azyle, w których mogli się schronić i zasnąć spokojnie. 
          Głupcy. Prawda jest zupełnie inna, a każdy, kto łudzi się, że między czterema ścianami może czuć się bezpieczny... niech przepadnie. Żyjemy w czasach, w których nikt, dosłownie nikt nie jest nienarażony na śmierć. Jeden fałszywy ruch, a może być po tobie. Oszukiwanie się i wmawianie innym, że tak nie jest, to zguba dla nas wszystkich.
          Ruszyłam biegiem, przecinając gęstą ciemność szybkimi, gwałtownymi ruchami. Moje stopy lądowały bezszelestnie na suchym gruncie, a ramiona pracowały zaciekle, by dodać mojemu ciału nieco szybszego tempa. Szybkość i wytrzymałość to cechy, bez których w nocy trudno jest przetrwać. Dodatkowo, poruszając się cicho i bezszelestnie, zmniejszało się prawdopodobieństwo, że ktokolwiek (a dokładniej Zimni) będą w stanie mnie zauważyć. Podążałam na północ, od czasu do czasu zwalniając odrobinę, by zregenerować siły i głębiej pomyśleć nad tym, gdzie muszę kierować się w późniejszej kolejności. Odszukanie George'a Hudson'a wcale nie będzie zadaniem łatwym. Znałam jego wstępną lokalizację, lecz jeśli mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, że jest ścigany przez niejaką Florence Anne Wels – może przemieszczać się z miasta do miasta znacznie szybciej, a w dodatku nasłać na mnie dodatkowy problem w postaci, rzecz jasna, jego parobków, którzy będą chcieli mnie ukatrupić. Zabawne.
          Zatrzymałam się przy niskiej latarni, która stała na rozstaju dróg, oświetlając drogę bladym, słabo widocznym światłem. Na jej słupie dostrzegłam drewnianą, spróchniałą tabliczkę, na której ktoś wyrzeźbił (prawdopodobnie zardzewiałym szpikulcem) strzałki oraz nazwy miast. Prowizoryczny drogowskaz, lecz jak się okazuje – przydatny, bo wskazał mi drogę, którą powinnam się udać, by dotrzeć do celu. Do Hudson'a. Rozejrzałam się dookoła, w poszukiwaniu tymczasowego schronienia. Położenie Księżyca wyraźnie wskazywało, że już dość dawno wybiła północ, a żeby zmierzyć się z Hudson'em i jego przydupasami – muszę zregenerować chociaż w minimalnym stopniu siły. Olbrzymi dąb o rozłożystych konarach stał się celem mojej wspinaczki. Czterogodzinny sen powinien całkowicie wystarczyć.

*

          Promienie wynurzającego się zza gór Słońca sprawiły, że i ja wybudziłam się ze snu. Przetarłam zmęczone, podkrążone oczy, po czym zarzucając plecak na lewe ramię, zaczęłam schodzić z olbrzymiego drzewa. Zeskoczyłam z impetem na ziemię, przyglądając się z uwagą stojącej nadal w tym samym miejscu latarni. Jej żarówka wypaliła się już totalnie, a drogowskaz, zawieszony na zardzewiałym gwoździu, pozostawał nienaruszony w tym samym miejscu. Ruszyłam więc na wschód, zdając się na strzałkę pokazującą kierunek w prawo. Nie byłam pewna, czy tak naprawdę mogę zaufać temu, kto wykonał znak, lecz nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. Ruszyłam więc przed siebie, znów stopniowo zwiększając swe tempo. Zarzuciłam na głowę czarny kaptur, a w prawej dłoni znalazł się pistolet – zwarty i gotowy odstrzelić każdemu, kto wejdzie mi w drogę, głowę. 
          Już po kilkuset metrach intensywnego biegu, moim oczom ukazał się gęsty dym, który wyróżniał się na tle bladego jeszcze nieba. Na moją twarz wkradł się prawie niewidoczny uśmiech satysfakcji. Nie mogłam doczekać się spotkania twarzą w twarz z Hudsonem. Nie mogłam doczekać się... Strzał! Zimny rzucił się na mnie zza drzewa, powalając tym samym na ziemię. Zaczął szczerzyć swoje zgniłe, czarne zęby, chcąc zatopić je w moim ciele. Niestety – najwidoczniej nie wiedział, w co się pakuje, ponieważ już po chwili leżał obok, nieruchomo. Wystrzał mógł doprowadzić jednak do tego, że już za chwilę zamiast jednego Zimnego – zjawi się ich cała chmara. Dlatego w tym momencie jedynym priorytetem był niezwracanie na siebie uwagi. Od miasta dzieliło mnie jeszcze dwieście metrów – żaden wyczyn gdyby nie to, że ulice w jednej chwili zapełniły się przez zombie. Najwidoczniej strzał wydał się im na tyle podejrzany, że postanowiły wyjść na światło dzienne i to sprawdzić. Nie są jednak tak głupie, jak się może człowiekowi zdawać. 
           Kamienna tablica wydała mi się w tym momencie jedynym sensownym schronieniem. W jednej sekundzie znalazłam się tuż za nią – poza strefą widoczności umarlaków. Mogłam teraz w tymczasowym spokoju obmyślić prowizoryczną strategię, która pozwoliłaby mi dostać się do miasta. Przeładowałam magazynek w pistolecie i spięłam mięśnie, gotowa by ruszyć i załatwić sprawę z Hudsonem raz na zawsze. Tego, co jednak wydarzyło się w kolejnych kilku sekundach nie spodziewałam się jednak ani trochę. Tuż obok mnie pojawiła się zupełnie znikąd Rosalie, dysząc jak gdyby wróciła właśnie z kilkudziesięciokilometrowego  maratonu. Spojrzała na mnie sparaliżowana, widząc, że do jej czoła została właśnie przyłożona lufa pistoletu.
           – Sory – mruknęłam, chowając broń za pazuchę kurtki. – Co ty tu?...
– Nie możesz tam iść sama – przerwała mi, wyglądając za kamienną tablicę. – Ich jest tam setki, nie dasz sobie sama rady. 
Czy ona właśnie kwestionuje moje umiejętności? – przemknęło mi przez głowę. Widziała mnie w akcji zaledwie raz, nie miała pojęcia... w dodatku, pojawia się znikąd i wprost mówi mi, że nie dam rady?
– A skąd ty możesz to wiedzieć? – mruknęłam i uniosłam w zdziwieniu brew, taksując dziewczynę pełnym podejrzenia spojrzeniem. 
– Ja... Uciekaj! – wrzasnęła, wyjmując z kieszeni pistolet, by w kolejnym ułamku sekundy strzelić wprost w Zimnego, który o mało co by mnie dziabnął. Ruszyłyśmy biegiem w stronę miasta, zaskoczone faktem, że te krwiożercze bezmózgi tak szybko zlokalizowały naszą pozycję. Przez ostatnie miesiące te stworzenia stały się znacznie inteligentniejsze, co ani trochę mi się nie podobało i zaczęło wzbudzać też moje podejrzenia. 
         Kolejne chwile pamiętam jako zlepek obrazów – wszystko działo się tak szybko i niespodziewanie... Kolejne strzały, rozlew krwi i pełne bólu krzyki. Oczywiście nie nasze, tylko Zimnych, które padały jeden za drugim, torując nam drogę wprost do bramy miasta. Jak się później okazało – było ono dobrze strzeżoną bazą. Teraz nie miałam już wątpliwości, że to właśnie tam schował się Hudson. 
         – Udało się! – krzyknęłam i zaczęłam uderzać pięściami w bramę miasta.  Głucha cisza odbiła się echem od drewnianych, potężnych wrót, zostawiając mnie i moją towarzyszkę na pastwę losu, w obliczu niebezpieczeństwa. Zimnych przybywało coraz więcej i więcej z każdą minutą, a naboje w pistoletach już powoli zaczęły się nam wyczerpywać. Jak widać ˜nikt nie miał zamiaru wpuszczać nas do miasta, a powód, dla którego tak się stało był mi bardzo dobrze znany... Kiedy już z nim skończę, nie będzie miał żadnego prawa głosu o tym, kogo strażnicy mogą wpuszczać do miasta, a kogo nie. Mowa tutaj oczywiście o Hudson'ie. 
          – Florence, uważaj! – coś ciężkiego zwaliło mi się na plecy i przygniotło mnie do ziemi. Leżąc twarzą do ziemi, nie byłam w stanie dostrzec co to było, ani w jak dużym zagrożeniu aktualnie się znajdowałam. Biorąc jednak pod uwagę powagę sytuacji – zgaduję, że w ogromnym. Chwyciłam za plecak, czując na karku ohydny oddech Zimnego. Grzebiąc w jego wnętrzu, w końcu natknęłam się na przedmiot, którego z takim pożądaniem szukałam. Paralizator przyłożony do ciała napastnika wysłał do jego ciała paraliżujące prądy, uwalniając mnie tym samym spod jego ciężaru. Musiałyśmy dostać się do miasta, dalsza walka z Zimnymi nie miała sensu, biorąc pod uwagę to, że ich liczba mnożyła się, a naboi ubywało w ekspresowym tempie. 
          I wtedy ujrzałam niewielką dziurę w murze, która okazała się być naszym jedynym wyjściem z sytuacji. Jedynym sensownym. Drobne osoby naszej postury miały szansę przedostania się przez nią wprost do wnętrza bazy. 
          – Rosalie! – krzyknęłam, wyrywając dziewczynę z natarczywej strzelaniny. Zaczęła biec w moją stronę, dysząc ciężko. Kiedy ujrzała dziurę, kiwnęła tylko twierdząco głową. Zaczęłyśmy kolejno przeciskać się przez wąski mur nie wiedząc, co czeka na nas po drugiej stronie.

Rosalie? Wiem – trochę słabo, przepraszam. :( No i masz prawo mnie ukatrupić za to, że tak długo nie było opowiadania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz