Rozważałam wszelkie możliwe opcje. Propozycja dziewczyny zupełnie mnie zaskoczyła, tak samo jak jej zachowanie. Większość osób, na które się natknęłam, w szaleństwie próbowało mnie zabić. Tacy ludzie mieli dość życia w zrujnowanym kraju, stracili bliskich, byli zagubieni w swojej własnej głowie. Wyglądało to tak, jakby ktoś decydował za nich. Może część nosiła już w sobie zakażenie. Nie rozróżniali chorych od zdrowych, rzucali się na każdego. W tym zachowaniu trochę przypominali zombie.
Byli też tacy, którzy, na widok wycelowanego w nich pistoletu, błagali mnie o oszczędzenie, a nawet chcieli mi towarzyszyć. Nigdy im nie odpowiadałam i odchodziłam. Wiedziałam, że te błąkające się sierotki nie potrafią zrobić nic pożytecznego, a tym samym byliby dla mnie tylko kulą u nogi. Ktoś powie, że to okrucieństwo, nie pomóc potrzebującym, ale teraz w państwie panują nowe zasady. I ja się ich trzymam.
Natomiast ta dziewczyna wydawała się neutralna. Nie rzucała się na mnie, z bronią czy bez, ani nie klęczała na kolanach, ze łzami w oczach. Widać, że twardo stąpała po ziemi, radziła sobie sama, tak jak ja. Gdybyśmy rzeczywiście razem szły, żadna nie zawadzałaby drugiej. Ale czy chciałam jej towarzyszyć? W głowie miałam mętlik. Od roku żyłam samotnie i świetnie mi to wychodziło. Potrafiłam sama o siebie zadbać, nie potrzebowałam pomocy. Zaraz jednak wyobraziłam sobie tych ogarniętych szaleństwem ludzi, nie myślących trzeźwo, którzy już długi czas byli pozbawieni towarzystwa. To jak strzał w mojej głowie. Zaczęłam dostrzegać dobre strony wędrówki z dziewczyną. Poza tym, i tak miałam zamiar stąd odejść. Za dużo się tu kręciło ostatnio Zimnych.
Szatynka czekała na decyzję. Moje rozważania trwały kilka sekund. Przeanalizowałam jeszcze kilka aspektów, ale w końcu kiwnęłam twierdząco głową. Ruszyłyśmy w drogę. To jasne, że jako niezależna osoba nie lubiłam niczyich rozkazów, ale zarobiłam tak, jak mówiła. Trzymałam się parę metrów z tyłu, obserwując czujnie otoczenie. Zrobiło się ciemno, przez co miałam ograniczoną widoczność, a to znacznie utrudniało rozpoznawanie w terenie. Odruchowo wyciągnęłam znów pistolet. O tej porze powinnam siedzieć wysoko na drzewie i czekać na sen, z dala od nie potrafiących się wspinać zombie. Tam zawsze czułam się bezpiecznie, nawet zdrowi ludzie nie byli w stanie mnie dostrzec. Dlatego byłam niespokojna, bo mój mózg już przestawił się na to, że powinnam siedzieć wygodnie na miejscu.
Poruszałyśmy się bardzo cicho, nie przeszkodziły nam nawet zeschłe liście, pokrywające na całej powierzchni ziemię. Teren zaczął się podnosić. Nie czułam się pewnie, idąc za nieznajomą dziewczyną. Tym bardziej, że zmierzałyśmy do innych, nieznajomych mi ludzi. Byłam ciekawa, gdzie jest to obozowisko i kogo tam zastaniemy. Miałam nadzieję, że moja towarzyszka wiedziała co robi.
- Długo już wędrujesz? - Usłyszałam głos dziewczyny.
- Rok - odpowiedziałam po krótkiej chwili.
- Byłaś w Spectrum? - A co to, jakiś wywiad?
- Nie. Jak tylko ogłosili alarm, uciekłam z ojcem z miasta.
- Co z nim? - zapytała, choć przeczuwałam, że zna odpowiedź.
- Nie żyje - odparłam krótko. Nie pozwoliłam, by mój głos zadrżał.
Kolejne kilka minut szłyśmy w milczeniu. Niebo zupełnie poczerniało. Miałyśmy szczęście, że księżyc był w pełni. Przynajmniej częściowo oświetlał przerzedzony las. Gwiazdy mrugały do nas z kosmosu, jakby chciały życzyć powodzenia w drodze. Żałowałam, że nie mam grubszej kurtki; zima była w tym roku znacznie chłodniejsza. Zapięłam zamek i kontynuowałam wędrówkę, na nic się nie skarżąc. Wyszłyśmy na obrzeża lasu, gdzie drzewa nie chroniły już od wiatru, który smagał nas po twarzy niczym biczem. Przed nami ciągnęły się rozległe przestrzenie, które kiedyś prawdopodobnie były polami uprawnymi. A jeśli tak, to niedaleko znajdowały się również domostwa. Najwidoczniej obozowisko umieszczono z dala od cywilizacji, bo dziewczyna poprowadziła mnie po raz kolejny przez las. To również ona ponownie przerwała ciszę.
- Skoro od roku się przemieszczasz to pewnie spotkałaś sporo ludzi - zasugerowała.
- Pytasz o zdrowych czy o zombie? - powiedziałam zdanie, które w innych okolicznościach mogłoby być namiastką żartu.
- Szukam mojego brata, nazywa się Martin. Dwunastolatek. Ma ciemne włosy i orzechowe oczy. Kojarzysz? - spytała z cichą nadzieją.
Sięgnęłam wgłąb pamięci. Przez ostatni rok przewinęła się obok mnie duża liczba osób. Tylko, że nie były to typowe spotkania. Zazwyczaj samotnik lub grupa przechodziła przez las, gdzie siedziałam ukryta i nikt mnie nie dostrzegł. Czasami jednak musiałam się zmierzyć z otwartymi spotkaniami.
- Niezbyt - odrzekłam. - Niewielu z tych, których spotkałam, było dziećmi. A jeśli już je widziałam, to zwykle tylko przelotnie.
Westchnęła cicho. Widać, że bardzo martwiła się o brata. Mnie to nie dotyczyło. Straciłam najbliższych. Nikt już nie zajmował tego szczególnego miejsca w moim sercu. Brakuje mi rodziców. Zwłaszcza ojca. Może nie dogadywałyśmy się z matką jak należy, ale chciałabym, żeby przy mnie była. Chciałam, żeby się okazało, że jednak przeżyła. Co do ojca, nie miałam wątpliwości. Widziałam jego rozszarpane ciało.
Moje rozmyślania przerwał trzask. Serce mi przyspieszyło. Znieruchomiałam, podobnie jak dziewczyna przede mną. Spodziewałam się nadchodzącego Zimnego. Nasłuchiwałyśmy w ciszy. Nic się nie wydarzyło. Zaraz znów było słychać trzaski. Nie brzmiały jednak jak łamanie gałęzi. Przypominało to palące się ognisko. I wtedy je zobaczyłyśmy.
Parę metrów przed nami, między gęsto rosnącymi drzewami, dostrzegłyśmy jasne światło. Z każdym naszym krokiem powiększało się, aż wreszcie przerodziło się w wysoki ogień, palący drewno, otoczony dużymi kamieniami. Wokół rozstawione były namioty. Nagle, gdzieś z lewej strony, usłyszałyśmy kroki.
- Florence? - zapytał zachrypnięty głos.
Moja towarzyszka wyszła z lasu i skręciła w lewo. Chcąc nie chcąc, ciągle niezbyt pewna nowego miejsca, poszłam za nią.
Florence? :3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz