piątek, 12 lutego 2016

Od Florence CD. Rosalie

          Uniosłam zmęczone powieki, pozwalając ustom otworzyć się w geście głębokiego ziewnięcia. Pierwsze, co napotkały moje wąskie źrenice, to sufit. Kamienny, pokryty pajęczynami. Stare łóżko, na którym właśnie leżałam, trzeszczało pod wpływem nawet najmniejszego wykonanego przeze mnie ruchu. Spięłam wszystkie mięśnie, nadal wpatrując się pusto w sufit. Mimo to, nie wstałam – coś powstrzymywało mnie przed tym, a do mego umysłu zaczęło wkradać się wiele myśli, sprawiając, że odpłynęłam na chwilę lub dwie. 
           Obraz Martina nawiedzał mnie każdej nocy, a kiedy wstawałam nad ranem byłam jeszcze bardziej zmęczona, niż przed snem. Koszmary o śmierci młodszego brata wykańczały mój organizm z dnia na dzień coraz bardziej, przytłumiając moje zmysły i trzeźwe myślenie. Westchnęłam głośno, w końcu podnosząc tułów do góry. Usiadłam na skraju łóżka i rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym właśnie się znajdowałam. Stary, obskurny strych znajdujący się nad jedną z karczm na skraju lasu. Okropne miejsce, lecz lepsze to, niż zostawanie na noc w jednym z obozowisk, gdzie Zimni atakują niemalże każdej nocy, lub – walczenie o przetrwanie w ciemnym lesie. Tutaj nikt nie wiedział o moim istnieniu, mogłam zaszyć się w ciemnym pomieszczeniu i zostać sam na sam z własnymi myślami. Ten strych karczma zaopatrzyła nawet w łóżko, to ci dopiero luksus. 
          Nadal lekko nieprzytomna, chwyciłam w dłoń jednego z butów i zaczęłam niesfornie zakładać go na stopę. Z mojej buzi po raz kolejny wydobyło się ziewnięcie. 
          – Ogarnij się – skarciłam sama siebie, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo nieprzytomna jestem. Świtało od jakichś trzydziestu minut, a ja musiałam niezwłocznie ruszać. Od jakiegoś roku prowadziłam koczowniczy tryb życia – przemieszczałam się z miasteczka do miasteczka, zahaczając przy tym o obozowiska. Codziennie zabijałam co najmniej kilka Zimnych, wieczorami zaszywałam się w barach, lub tak jak teraz – włamywałam się do cudzych piwnic, bądź strychów. Mój rodzinny dom już nie istniał – spłonął, zniszczony przez władze Spectrum. Nie tęskniłam za tym miejscem ani trochę, przynosił na myśl same bolesne wspomnienia. Dlatego też od razu wyrzuciłam obraz dawnej posiadłości ze swojej głowy, skupiając się tym samym na coraz głośniejszych dźwiękach dochodzących zza ciężkich, drewnianych drzwi. Cholera, pomyślałam niemalże od razu, chwytając kurczowo za broń schowaną w kieszeni. Podbiegłam do ściany, chowając się w pobliskim kącie. Wyjęłam pistolet z czarnej kurtki i lekko przyłożyłam wskazujący palec do spustu. Czekałam w bezwzględnej ciszy, co wydarzy się dalej. Tajemnicza osoba w końcu dotarła na najwyższe piętro i zatrzymała się przed drzwiami prowadzącymi na strych. W nieprawdopodobnym skupieniu, zdało mi się, że słyszę szybki, nieregularny oddech postaci stojącej za ścianą. Jeszcze mocniej ścisnęłam czarną broń, czując, że wraz ze spięciem dłoni, w której trzymam pistolet – spina się reszta ciała. Wstrzymałam oddech. Tajemnicza osoba zaczęła się oddalać, chyba ktoś ją zawołał. Po chwili po raz kolejny za ścianą rozległ się dźwięk kroków stawianych na drewnianych stopniach. Tym razem dźwięk było coraz cichszy i cichszy... To była chwila, którą musiałam wykorzystać.
          Niezwłocznie chwyciłam za metalową klamkę i pociągnęłam ciężkie wrota w swoją stronę. Wymknęłam się niemalże bezszelestnie, stawiając cicho stopy na kolejnych stopniach stromych schodów. W końcu obraz spróchniałych, starych desek wypełniających strych zaczął się zmieniać. Teraz moim oczom ukazała się dość duża izba karczmy, gdzie o tej porze panowały istne pustki, a jedyną żywą duszą był barman. Schowałam się za jednym z filarów widząc za ladą siwego mężczyznę opartego o blat, który popijał z wolna piwo nalane do ciężkiego kufla. Kiedy opróżnił naczynie do końca, zniknął za drzwiami – prawdopodobnie prowadzącymi na ,,zaplecze". Ruszyłam w stronę wyjścia. Przekroczyłam szybko próg, czując pierwsze powiewy wiatru mierzwiące moje długie włosy. Rozejrzałam się dookoła, chowając broń z powrotem do kieszeni. Zlokalizowałam okolicę, zatrzymując wzrok na niewielkim, przerzedzonym lasku, kilkaset metrów ode mnie. Tak naprawdę nie wiem, gdzie się kierowałam. Krążyłam po okolicy od kiedy tylko pamiętam, w poszukiwaniu czegokolwiek – poszlak, ludzi, którzy mogą coś wiedzieć. Na swojej drodze spotkałam już kilka osób, które uciekły ze Spectrum, ale nie chciały mówić zbyt dużo. Nie kojarzyły też małego chłopca z ciemnymi włosami i orzechowymi oczami... Dziwię się, że cokolwiek pamiętały. Od razu było widać, że czymś ich nafaszerowali – przekrwione oczy i blada skóra były wystarczającymi dowodami. 
          Ruszyłam przed siebie, stawiając pewne kroki w kierunku lasu. Dni w zimę były znacznie krótsze, dlatego nie mogłam pozwolić sobie na spowolnienie tempa, gdyż w nocy prawdopodobieństwo niebezpieczeństwa rosło w znacznej mierze – nie tylko Zimni stanowili tutaj problem, ba, kulka w łeb i było po nich; gorzej z ludźmi, których jakiś czas temu nazwałam, mówiąc wprost, barbarzyńcami. Dlaczego? Spójrzmy na to w ten sposób: niektórzy po wybuchu epidemii oszaleli, stracili domy, rodzinę, jednym słowem: wszystko i nie do końca wiedzieli co robią, nie każdy ma silną wolę i potrafi pozbierać się po takiej katastrofie. Barbarzyńcy ci otrzymali ten jakże urzekający przydomek z jednego powodu – często czają się w obozowiskach i lasach, czekając na takie samotne osoby jak ja, i napadają na nie. Zabierają pieniądze, broń, żywność... Nie jest ich dużo, aczkolwiek zdarzają się takie przypadki.
          Nim spostrzegłam, otoczona byłam już przez pnie drzew. Zrobiło się nieco ciemniej, dlatego niemalże od razu moja prawa dłoń powędrowała do wnętrza kieszeni, kurczowo chwytając na pistolet. Czujnym trzeba być niemal zawsze, nigdy nie wiadomo, kiedy jeden z Zimnych postanowi wyskoczyć zza drzewa. A zostać ugryzionym przez jednego z nich być nie zamierzałam. Przypadki chorych widziałam już niejednokrotnie. Wolałabym umrzeć, niż... Gwałtownie wyciągnęłam pistolet i pociągnęłam za spust. Zimny wylądował na ziemi tuż przede mną, wydając z siebie ciche jęki. Po chwili był już nieżywy... Tym razem naprawdę. Jego nieruchome, zgniłe ciało leżące pośrodku dróżki sprawiło, że zmarszczyłam czoło w obrzydzeniu i niemal od razu kilkoma silnymi kopniakami ,,sturlałam go" na pobocze ścieżki. Między drzewami dostrzegłam kolejnego. Strzał. Zjawa leżała, prawie niewidoczna między pniami, dlatego mogłam zostawić jej ciało w spokoju. 
          Odwróciłam się na pięcie, czując, że ktoś obserwuje mnie zza drzewa. Spojrzałam na blondynkę, która celowała we mnie z pistoletu. Uczyniłam to samo, nie spuszczając z niej świdrującego ją na wylot spojrzenia. Dziewczyna tkwiła w tej samej pozycji, czekając na ruch, który wykonam w następnej kolejności. Westchnęłam tylko cicho, po czym spuściłam z niej celownik, a pistolet schowałam do kieszeni.
          – Nie mam na to czasu – mruknęłam, przewracając przy tym oczami. Widziałam w oczach dziewczyny lekką niepewność. Mimo, że sprawiała wrażenie niezwykle pewnej i bezwzględnej, nie była w stanie mnie oszukać. Czułam, że nie zrobi mi krzywdy, nie miała ani jednej powodu, by to zrobić. Nie wyglądała – poza tym – na taką, która byłaby w stanie zabić. Jej pistolet pozostawał nadal w tym samym miejscu – skierowany wprost w moje czoło. – No, śmiało, zabij mnie. Dlaczego jeszcze tego nie zrobiłaś? – zapytałam z poirytowaniem, unosząc ręce ku górze, w celu ,,poddania się". Dziewczyna powoli, nie do końca pewna swojej decyzji, schowała broń do kieszeni, robiąc krok w moją stronę. 
          – Dokąd idziesz? – zapytała, cały czas trzymając dłoń w kieszeni. Zapewne spust cały czas był pod napięciem jej palców.
          – Zależy – mruknęłam i rozejrzałam się dookoła. – Jeśli masz zamiar cały czas kleić się tak do tego pistoletu, to chyba nie mamy o czym rozmawiać – dodałam i spojrzałam na nią, unosząc znacząco brwi. Rozmówczyni westchnęła przeciągle, wyjmując dłoń z kieszeni. Zrobiła w moją stronę minę, którą zinterpretowałam tylko i wyłącznie w jeden sposób, a mówiła ona: ,,Zadowolona?!".
          – Do obozowiska, muszę spotkać się z pewnym człowiekiem – powiedziałam, robiąc kilka kroków naprzód. Czas mijał, a ja urządzałam sobie pogawędkę z nieznajomą w środku lasu. – Naprawdę nie mam czasu. Chcesz, możesz iść ze mną, ale trzymaj się w odstępie i osłaniaj tyły – dodałam, spoglądając na nią wyczekująco. – Więc?

Rosalie? Co dalej? c:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz